Czy w kawiarniach powinny być strefy wolne od dzieci?

Zniszczona bluzka, poplamione spodnie i nici z umowy z nowym klientem – oto straty, jakie poniosła Ewa, jedna z naszych Użytkowniczek, ponieważ pewna mama nie pilnowała swojego dziecka…

Wszystko zaczęło się od tego, że Ewa postanowiła umówić się ze swoim potencjalnym klientem w ogródku kawiarnianym, a nie w biurze.
– Była piękna pogoda i klient sam zaproponował spotkanie na Starym Rynku, żeby zaoszczędzić na czasie – opowiada Ewa. – Jego biuro mieści się na Piątkowie, moje na Ratajach i to wydawało się sensowne, żeby umówić się w połowie drogi.

Ewa na spotkanie przyszła wcześniej, zamówiła kawę i zaczęła jeszcze raz przeglądać przyniesione dokumenty. Niestety, nie mogła się skupić. Stolik za nią zajmowały dwie młode mamy, których czwórka pociech biegała to wokół ogródka, to wokół stolika swoich matek wrzeszcząc wniebogłosy i potrącając siedzących klientów.
– Siedziałam przez kilka minut próbując to zignorować, ale nie dało się – mówi Ewa. – Widziałam, że obsługa też ma dosyć tych dzieci wpadających ciągle pod nogi. Dość trudno przecież donieść pełną tacę i jeszcze pilnować, żeby nie wpaść na dziecko. Ale kelnerki wyraźnie nie wiedziały, jak zareagować.

Wątpliwości natomiast nie miała Ewa. Odwróciła się do zagadanych mam i zwróciła im uwagę, że wrzeszczące i biegające dzieci przeszkadzają pozostałym gościom lokalu. W odpowiedni otrzymała lodowate spojrzenie obu matek i wycedzoną przez jedną z nich uwagę, że to przecież dzieci. A dzieci mają prawo biegać, nie wolno hamować ich wrodzonej żywiołowości, bo to się skończy kompleksami.
– Gdy powiedziałam jej, żeby chociaż kazała im być ciszej, otrzymałam odpowiedź wraz ze wzruszeniem ramion, że one teraz wcale nie krzyczą tylko się bawią – kontynuuje Ewa. – Cóż, mnie wychowano w ten sposób, że owszem, mogę się bawić, ale moja zabawa nie może utrudniać życia wszystkim dookoła i że jest coś takiego jak dobre wychowanie, więc mnie po prostu zamurowało.

Gości w ogródku przybywało i było tylko kwestia czasu, kiedy rozbrykane dzieciaki na kogoś wpadną, coś potłuką czy rozleją. Padło na Ewę: rozpędzony czterolatek wpadł na jej krzesło i spora część niedopitej kawy wylądowała na jej jedwabnej bluzce i spodniach. Czy trzeba dodawać, że mamy nawet nie raczyły jej przeprosić, tylko szybko zapłaciły rachunek i – ścigane złymi spojrzeniami pozostałych klientów i głośno komentując nieżyczliwość ludzi wobec dzieci – odeszły?
– Przywitałam klienta w brudnej bluzce, tak zdenerwowana, że trudno mi było wykrztusić z siebie sensowne słowo – podsumowuje Ewa. – Umowy oczywiście nie podpisaliśmy… Uważam, że na Starym Rynku ogródki powinny mieć strefę “children free”.

“Children free” to nazwa stref w lokalach, gdzie dzieci nie są mile widziane. Lokal przygotowuje je dla swoich klientów, by nie narażać je na towarzystwo dzieci i by mogli w spokoju zjeść swój posiłek bez konieczności przekrzykiwania grupy dzieci lub ryzykowania, że wskutek ich zabawy ten posiłek znajdzie się na ubraniu.

Czy taka strefa przydałaby się w poznańskich lokalach? Ich pracownicy zgodnie uważają, że tak – dzieci są problemem dla personelu wielu lokali. Zwłaszcza latem, gdy wielu rodziców siedzi w ogródku, a dzieci biegają między stolikami, głośno nawoływane przez rodziców.
– Podstawowym problemem jest hałas – przyznaje Ania, kelnerka w jednym z kawiarnianych ogródków, ale prosi, żeby nie pisać, w którym. – Są dzieci, które grzecznie siedzą na krześle obok mamy czy taty i normalnie jedzą swój deser normalnie rozmawiając. Ale niestety zdecydowana większość szaleje wokół stolików, krzyczy, ciągle czegoś chce, a rodzice uważają to za najzupełniej normalne. Gdy w naszym ogródku siedzi rodzina z dziećmi, dojście do stolika bez czegokolwiek rozlanego czy stłuczonego to prawdziwy wyczyn, a w dodatku najczęściej rodzice wcale nie chcą uznać faktu, że skoro potknęłam się o jego niewychowane dziecko, to on powinien zapłacić za stłuczoną szklankę. I robi się awantura…

Janek pracuje w ogródku, w którym raczej dzieci nie ma – w lokalu podaje się przede wszystkim obiady i piwo – ale ponieważ ogródek znajduje się przy drodze przelotowej przez Stary Rynek, to także ma kłopoty z rozbrykanymi dziećmi.
– Przede wszystkim wpadają na nasze ogrodzenie, wspinają się na nie, a to jest przecież do ozdoby, więc może się złamać – opowiada. – Praktycznie w weekendy muszę tam cały czas stać i pilnować, żeby dzieciaki nie wchodziły i zwracać uwagę ich rodzicom, żeby pilnowali dzieci. Aż trudno uwierzyć, jacy są wtedy oburzeni!

I Janek, i Ania uważają, że z roku na rok jest coraz gorzej.
– Wielu ludziom to przeszkadza, tylko nie zawsze mówią – uważa Ania. – Raczej szybciej zjedzą to, co zamówili i po prostu przeniosą się do innego lokalu, gdzie nie muszą wysłuchiwać wrzasków cudzych dzieci. A my tracimy klientów…

Wybrane dla Ciebie